Tekst: Ewa Kuciewicz
Marzyłam o powrocie do Afryki. Nie ja pierwsza. Spalone słońcem przestrzenie północnej Afryki przez prawie 10 lat były dla mnie miejscem życia i pracy. Tęsknota za tym kontynentem jest nieodwracalna – pragnienie powrotu zaczyna niczym wirus toczyć człowieka już w parę miesięcy po wyjeździe. To trudna miłość, nierzadko toksyczna i męcząca. Zmęczenie klimatem, jednostajnością barw, wszechogarniającym światłem tego okropnego słońca, które w Polsce tak uroczo nazywamy słoneczkiem, odmienności kulturowe sprawiające, że każdy dzień jest swego rodzaju batalią – wszystko to spowodowało, że kiedy zadzwonił Kuba, mój kolega fotografik, i powiedział – a może Azja?, nie wahałam się ani chwili.
Cel już był, odpowiednie nastawienie także, pozostawało opracować plan dotarcia na miejsce. Chiny są krajem porażająco wielkim. Przedarcie się z Pekinu na zachód zajęłoby zbyt wiele czasu. Postanowiliśmy więc wylądować w sąsiadującym z Chinami od zachodu Kirgistanie, szybciutko przemierzyć trasę do granicy chińskiej i rozpocząć tam naszą właściwą wyprawę. Po jej zakończeniu, syci wrażeń, obrazów i emocji, mieliśmy odbyć równie krótką podróż powrotną, swego rodzaju przedłużony transfer na lotnisko, i usatysfakcjonowani, odlecieć do ojczyzny. Plan był świetny, klarowny i jasny. Nawet go zrealizowaliśmy. Tyle że po drodze okazało się, że te na pozór nieistotne odcinki podróży – początkowy i końcowy, stały się jej esencją. Esencją, która nieoczekiwanie nadała odcień całej wyprawie. A we mnie obudziła nowe marzenia.
Koniec maja 2009, wczesny świt. Lądujemy w Biszkeku, stolicy Kirgistanu. Dwugodzinny postój w Moskwie i czterogodzinna różnica czasu zrobiły swoje – jesteśmy niewyspani i zmęczeni. Brak snu zawsze powoduje u mnie wyostrzenie uwagi i czyni rzeczy nieco dziwne bardzo dziwnymi. Widok charakterystycznych, szerokich denek czapek kirgiskich celników wywołuje u mnie niezwykłe poczucia zagrożenia. Niepotrzebnie jednak się martwię – odprawa celna przebiega bez przeszkód, pan od wiz radośnie zgarnia od nas po 100 dolarów za wbicie pieczątek uprawniających do dwukrotnego przekroczenia granicy i, najwidoczniej tym usatysfakcjonowany, przemyca nas na drugą stronę przejściem dla dyplomatów.
Dalej jest jeszcze lepiej – ja, przyzwyczajona do chaosu i zgiełku afrykańskich miast, z ulgą witam spokój panujący na zewnątrz budynku. Jest zielono, schludnie, pusto i spokojnie. Poranne słońce zwiastuje wprawdzie późniejszy upał, ale na razie powietrze jest niezwykle rześkie i przejrzyste. Pakujemy się do stojącego nieopodal minibusa, czyli marszrutki, typowego tutaj środka transportu, i ruszamy do oddalonego o 30 kilometrów centrum miasta. Z każdą minutą jazdy coraz wyraźniej rysuje się na horyzoncie pasmo ośnieżonych górskich szczytów. Mój wciąż nie do końca obudzony umysł powoli przetwarza informację, że aby przedostać się do przejścia granicznego w Irkesztam, musimy przekroczyć ten monumentalny górski mur, i to pewnie jeszcze tego samego dnia. Moje przypuszczenia potwierdzają się, kiedy jakiś czas potem rozpoczynamy na dworcu autobusowym negocjacje w sprawie przedarcia się do Osz – drugiego co do wielkości miasta w Kirgistanie, nieodzownego przystanku na trasie naszej podróży.
Dworzec wygląda imponująco. Wszystko jest w nim wielkie: mury, schody, przestrzenie. Tyle że cała działalność transferowo-biletowo-handlowa odbywa się na zewnątrz z jednego prostego powodu – dworzec jest zamknięty i wygląda na nieużywany. Widocznie sama jego wielkość uzasadnia jego istnienie. Rozmowy z przewoźnikami odbywają się w języku rosyjskim. Z początku idzie mi to nieporadnie, dawno nieużywane słowa z trudem przechodzą mi przez gardło. Kuba radzi sobie znacznie lepiej, dobrze dogaduje się z miejscowymi. Wielokrotnie w czasie dalszej podróży będę błogosławiła lekcje tego języka, tak znienawidzone w szkole. To, czego się nauczyłam, teraz procentowało.
Okazało się, że na trasie z północy na południe Kirgistanu nie kursują duże autobusy. Tylko małe marszrutki lub zbiorcze taksówki osobowe są w stanie wspiąć się na górskie przełęcze, które dzielą ten kraj na dwie części. W jednym z tych pojazdów śpi już dwóch naszych przyszłych współpasażerów, czekając, aż zbierze się komplet.
Kirgistan, który proklamował niepodległość w 1991 roku, jako pierwsza ze środkowoazjatyckich republik, przeszedł od tego czasu niezwykle trudne chwile. W pierwszym dziesięcioleciu wolności nastąpiło niemal załamanie gospodarki. W kolejnych latach sytuacja nieco się poprawiła, chociaż wciąż bardzo wysokie bezrobocie zmusza wielu ludzi do emigracji zarobkowej, przeważnie do Rosji.
Nie mając wyjścia, godzimy się na proponowany koszt przejazdu, i oto w ciągu następnych 12 godzin my, kierowca i dwóch obudzonych już śpiochów staniemy się jedną drużyną, dzielnie przeprawiającą się przez śniegi i niedostępne szczyty górskie. Zdążymy opowiedzieć sobie nasze życiorysy, ujawnić swój stan cywilny, pożalić się na bolączki codziennego życia, porównać posiadany majątek, ukradkiem wyznać trapiące nas choroby i skomentować wszystko, co widać na zewnątrz. Oczywiście mówią przeważnie oni, my bronimy się jak możemy przed infiltracją, ale nie ma szans na litość – jesteśmy główną atrakcją przejazdu, nie mówiąc już o tym, że gościnność wymaga interesowania się nami i niepozostawiania nam ani chwili spokoju. W końcu zdążymy ich polubić i kiedy będziemy się rozstawać się u kresu wspólnej podróży, pożegnanie będzie niemal rzewne.
Zanim wydostaliśmy się z Biszkeku, minęło trochę czasu. Załatwiliśmy wraz z kierowcą kilka tajnych interesów w rożnych częściach miasta, zrobiliśmy parę niezbędnych zakupów i zajrzeliśmy na bazar, żeby wspólnie zjeść śniadanie. Słowem – sielanka i jedna wielka rodzina. Cierpliwość to rzecz tutaj nieodzowna. Jakie zresztą znaczenie ma czas, kiedy zdobyło się już miejsce w aucie, które jedzie na południe?
Śniadanie – mój pierwszy posiłek w Kirgistanie. Dość obskurny bar w sercu bazaru, w menu potraw prawie czterdzieści, a dostępnych tylko cztery. Pełna dumy, rozpoznałam barszcz i z ulgą go zamówiłam. Na stole natychmiast pojawiły się dzbanki z herbatą i czareczki bez uszek. Przez następne tygodnie czaj towarzyszył nam wszędzie. Przeważnie była to wyśmienita zielona herbata, naprawdę stawiająca na nogi. Przyzwyczaiłam się do niej tak bardzo, że zaczęłam podejrzewać u siebie uzależnienie. Od tej pory słowo czaj kojarzyło mi się z relaksem, chwilą odpoczynku i spokojem. Mój spokój został jednak nieco naruszony, kiedy na stole pojawił się barszcz. Jak się okazało, nie miał on wiele wspólnego z burakami, za to z każdym innym warzywem, jakie przyjdzie człowiekowi do głowy. Rozpoznałam kapustę, ziemniaki i marchewkę, gdzieniegdzie wystawały kawałki skóry i mięsa, a wszystko to pływało w tłuszczu. Nie jest to może mój ideał śniadania, ale zjadłam je ze smakiem. A co tam. Grunt to jak najszybciej poznać miejscową florę bakteryjną!
W końcu ruszyliśmy w dalszą drogę. Przedmieścia Biszkeku, złożone z małych wiejskich domków po obu stronach szosy, ciągnęły się kilometrami. Na zwiedzenie samego miasta pozostawiliśmy sobie czas w drodze powrotnej, teraz najbardziej zależało nam na dotarciu do Chin. Powoli zabudowania stawały się coraz rzadsze, a góry przed nami jakby wyższe. W aucie zrobiło się gorąco, ogarnęło mnie zmęczenie i zasnęłam.
Kiedy niedługo potem wróciłam do świadomości, byliśmy już w innym świecie. Wokół nas były góry, a jęzory śniegu spływały na wyciągnięcie ręki. Asfaltowa droga wiła się wśród nich jak szalona, a wraz z nią nasz samochodzik. Kierowca okazał się zakamuflowanym samobójcą z morderczym instynktem. Za każdym razem, kiedy zbliżaliśmy się do uskoku, słowa modlitwy same przychodziły mi na myśl. Byłam naiwna, bo następnych dniach, w miarę jak podróżowaliśmy coraz gorszymi środkami transportu, z tęsknotą wspominałam ten przejazd.
Powoli dowiadywałam się coraz więcej o Kirgistanie, nierzadko odczuwając to na własnej skórze. Ponad 90% tego niewielkiego kraju stanowią góry. Wydaje się, że wciśnięte między nie, skromne doliny mają trudności z oddychaniem. Potężne góry Tien-szan mocują się tu z monumentalnym Pamirem. Rozwijają swoje łańcuchy w różnych kierunkach, niczym ramiona ośmiornicy, ciaśniej i ciaśniej. Porażająco piękne, olśniewające, ale dla ludzi tu mieszkających bezlitosne. Nie więc dziwnego, że kraj podzielony w ten sposób przez naturę jest także zróżnicowany kulturowo. Północny Kirgistan, zindustrializowany i zrusyfikowany, zamieszkują głównie Kirgizi i Rosjanie, południowy zaś ulega silnym wpływom konserwatywnej islamskiej Doliny Fergańskiej, a sytuację komplikuje obecność dużej mniejszości uzbeckiej pozbawionej możliwości zaistnienia w strukturach administracyjnych państwa. Te wewnętrzne podziały kraju są jednym z głównych czynników destabilizacji, implikujących konflikty. W wyniku krwawych zamieszek na tle etnicznym, do jakich doszło w rejonie Osz, na południu, w czerwcu 1990 roku straciło życie ponad 300 osób (niektóre źródła mówią nawet o tysiącu ofiar). Nie ma co się łudzić, że od tego czasu sytuacja uległa diametralnej zmianie – teraz jest spokojnie, ale wystarczy zarzewie, żeby zapanował tu znów chaos.
Droga, którą właśnie pędziliśmy na południe, została zbudowana, aby pomóc w unifikacji kraju. Jednak nawet ona, choć naprawdę utrzymana w dobrym stanie, bywa nieprzejezdna w okresie zimowym. Kiedy później rozmawialiśmy o tym z różnymi ludźmi, dotarło do nas, jak wielką wyprawą jest dla nich dotarcie do stolicy ich kraju. Masyw, przez który przedzieraliśmy się, to Kirgiz Ałatau, część gór Tien-szan. Najwyższym jego punktem jest przełęcz Töö aszuu na wysokości 3586 m n.p.m., gdzie zatrzymaliśmy się, by nieco pooddychać mroźnym powietrzem i skorzystać z wysokogórskiej toalety.
Kirgistan to kraj niespodziewanych darów natury. Kiedy rozpoczęliśmy powolny zjazd w dół, naszym oczom ukazała się, niczym gościnna oaza na pustyni, olśniewająca swą urodą kotlina Suusamyr – kraina nomadów, jurt i stad koni, leniwie pasących się na łagodnych trawiastych wzgórzach. Nigdy jeszcze nie widziałam tych pięknych zwierząt w tak naturalnym środowisku. Nawet te, które były osiodłane, z jeźdźcami na grzbietach, wydawały się jakieś inne, mające więcej wolności. Może to z powodu stylu jazdy Kirgizów – naturalnego, niewymuszonego, w idealnej harmonii z koniem. Jazda konna to tutaj nie umiejętność zdobywana w trudzie i pocie, na prostokątnych padokach, męcząca i dla koni, i dla jeźdźców. To po prostu część ich życia, wyssana z mlekiem matki, wygalopowana w bezkresnej przestrzeni i owiana wolnym wiatrem. To wielka przyjemność patrzeć na szczęśliwe konie.
Dla nas nie było odwrotu – przyszedł czas na kumys. W przestronnej jurcie wyłożonej dywanami zostaliśmy uraczeni tym sfermentowanym mlekiem klaczy. Oczekiwałam czegoś nieco odpychającego, a tymczasem kumys okazał się niezwykle odświeżającym napojem o niespotykanym smaku. Z każdym łykiem smakował mi coraz bardziej. Poczułam się nieco mniej radośnie, kiedy zobaczyłam, że nasz kierowca także ochoczo raczył się napitkiem. Z nadzieją, że Kirgizi mają mocne głowy, ruszyliśmy dalej.
W następnych godzinach krajobrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie. Droga kurczowo trzymała się urwistych zboczy górujących nad korytem rzeki Naryn, wzdłuż której jechaliśmy już od pewnego czasu. Jej wręcz nienaturalnie lazurowy kolor w połączeniu z oranżami i żółcieniami otaczających ją gór skłaniał do rozmyślań nad szczodrością natury, która najwyraźniej tu właśnie postanowiła wyładować swoje artystyczne ambicje. Anton, jeden z naszych współpasażerów, inteligentny młody człowiek pochodzący z Turkmenistanu, na wzmiankę o rajskich krajobrazach, spytał o mój wiek. Przez skromność nie przytoczę tej rozmowy szczegółowo, dowiedziałam się jednak, że w islamskim raju wszystkie kobiety mają mieć właśnie tyle lat, ile ja wtedy miałam. Ta eschatologiczna opowieść nieco mnie zaniepokoiła z uwagi na kumysowo samobójczy styl jazdy naszego kierowcy, a także z nieco bardziej przyziemnych powodów – rajski wiek już za mną, teraz to już z górki? Postanowiłam jednak nie przejmować się, gdyż wyglądało na to, że również z górki mamy już do Osz w Kotlinie Fergańskiej, dokąd w końcu dotarliśmy szczęśliwie, oglądając raj jedynie z daleka.
Do granicy chińskiej pozostało około 200 km. Czasem jednak odległości niewiele mówią o czasie koniecznym do ich przebycia. Ta bliskość okazała się bardzo złudna. Trasa do Irkesztam jest rzadko uczęszczana przez mieszkańców kraju. To droga w góry Pamir, gdzie klimat jest srogi, a wiatry zimne i niesprzyjające. Wkrótce poczuliśmy je na własnej skórze, chociaż trudno było nam sobie to wyobrazić, gdy wyjeżdżaliśmy z Osz, gdzie temperatura sięgała 30°C.
Najważniejsze jednak, że znaleźliśmy się na Jedwabnym Szlaku – starożytnej drodze handlowej, przemierzanej od III w. p.n.e. przez kupców, poszukiwaczy przygód i podróżników. Dalszą część podróży mieliśmy odbywać śladami karawan, które przez setki lat łączyły dwa światy, Wschód z Zachodem. Pożądanie dóbr luksusowych od zawsze było dźwignią rozwoju. Wyglądało zresztą na to, że trasa ta nadal jest przede wszystkim handlowa. Szybko zorientowaliśmy się, że aby przedostać się na południe, musimy szukać ciężarówek jadących do granicy z Chinami. Jakoś wydostaliśmy się z Osz i dotarliśmy do osady Gulcza, ale tam utknęliśmy na dobre. Pytani przez nas ludzie niewiele wiedzieli, wydawało się, że ten kierunek po prostu ich nie interesuje, jest poza ich zasięgiem, więc nie poświęcają mu uwagi. Ciężarówek też jakoś nie było widać – nie rozumieliśmy, co się dzieje. Dopiero po kilku godzinach czekania zatrzymaliśmy samochód ciężarowy jadący wprawdzie nie do samej granicy, ale jego kierowca zaproponował, że zabierze nas do Sary Tasz. Ludzie z Gulczy ostrzegali nas, żebyśmy nie jechali, bo tam nie ma nic, tylko zimno. Brzmiało to trochę niepokojąco, tak jakby mówili o miejscu przeklętym. Zdecydowaliśmy się jednak je zobaczyć.
Wkrótce wyjaśniło się, dlaczego ciężarówki nie jadą do granicy. Otóż przejście graniczne było zamknięte, bo celnicy w Irkesztam świętowali dzień pogranicznika. Jak się można domyślić, takie świętowanie trwa ładnych parę dni, dlatego postanowiliśmy przyczaić się w Sary Tasz, poznać to osławione miejsce nieco lepiej i gdy tylko celnicy dojdą do siebie, złapać tam jakąś ciężarówkę.
Aby jednak zaczaić się w Sary Tasz, najpierw musimy tam dotrzeć, co biorąc pod uwagę stan techniczny naszej ciężarówki, przestało być takie oczywiste. Mniej więcej co pół godziny zatrzymywaliśmy się, wysiadaliśmy z pojazdu, kierowca podnosił całą szoferkę do góry i coś tam kombinował. Początkowo przyjmowaliśmy to ze stoickim spokojem. Kiedy zaczęło robić się coraz ciemniej, zimniej i, na domiar złego, coraz wyżej, zaczęliśmy się niepokoić. Okolica była kompletnie bezludna, droga coraz gorsza i bardziej stroma. W pewnym momencie Kuba, który siedział bliżej kierowcy, potwierdził to, co chodziło mi wprawdzie po głowie, ale jakoś wolałam tego nie artykułować:
-Słuchaj, nie chciałem ci wcześniej tego mówić, żeby cię nie martwić, ale mamy pęknięty przewód hamulcowy!
Uświadomienie sobie sytuacji bywa przekleństwem. Nasz kierowca zachowywał wprawdzie spokój, ale przerwy między kolejnymi naprawami stawały się coraz krótsze. W pewnym momencie, w szarości zmierzchu, który powoli ustępował miejsca nocy, zobaczyłam coś, co zmroziło mi krew w żyłach (chociaż na zewnątrz było już wystarczająco zimno). Przed nami wznosiła się góra – wielka góra, i nigdzie nie było miejsca na drogę, która by ją omijała. Nie mogłam uwierzyć, że po prostu na nią wjedziemy, tym bardziej, że asfalt już dawno się skończył, śnieg leżał na poboczach, było już prawie zupełnie ciemno, a my mieliśmy niesprawne hamulce. Następne godziny były dla mnie koszmarem. Nieświadomie zaciskałam pięści i wstrzymywałam oddech za każdym razem, gdy zbliżaliśmy się do kolejnego zakrętu traktu wijącego się jak wąż, wiodącego na przełęcz Tałdyk. Kiedy osiągnęliśmy jej szczyt na wysokości 3615 m n.p.m. i dotarło do mnie, że w taki sam sposób musimy jeszcze zjechać w dół, opadłam z sił i zdałam się na opatrzność boską. Widząc zbliżające się urwiska, zamykałam oczy, w nadziei, że czego nie widzę, to po prostu nie istnieje. Kiedy około drugiej w nocy ujrzeliśmy z daleka światła Sary Tasz, odmówiłam modlitwę dziękczynną, postanowiłam już nigdy nigdzie nie wyjeżdżać i od tej pory wieść przykładne osiadłe życie, z dala od gór i ciężarówek.
Kierowca podwiózł nas do gostinicy, czyli zajazdu. Tam oświadczył, że jedzie dalej i że ma przed sobą jeszcze 100 km w głąb Pamiru. Pożegnaliśmy go czule, bez nadziei, że jeszcze zobaczymy go żywego, i zadekowaliśmy się w gostinicy. Zajazd to za dużo powiedziane – była to po prostu wiejska chata, której mieszkańcy przeznaczyli jedno pomieszczenie dla zmęczonych podróżnych. Nie było ono ogrzewane, ale na podłodze leżały jakieś dywany, więc szybko rozłożyliśmy karimaty i śpiwory i zapadliśmy w zasłużony sen ludzi szczęśliwych, że żyją.
Choć spałam twardo, to jednak wydawało mi się, że słyszę odległe zawodzenia. Z tego, że je rzeczywiście słyszałam, zdałam sobie sprawę następnego dnia, kiedy sprawa się wyjaśniła. Około siódmej rano obudziło nas łomotanie w drzwi. Gdy otworzyliśmy je, wciąż jeszcze nieprzytomni, ujrzeliśmy właściciela domu – starego człowieka z niezwykłą, pobrużdżoną zmarszczkami twarzą, który powiedział:
– Wybaczcie. W nocy coś się wydarzyło. Zmarła moja matka. Tu będą się teraz działy różne rzeczy, ale wy się tym nie przejmujcie, jesteście tu gośćmi. Odpoczywajcie.
I tak znaleźliśmy się w samym środku trzydniowych tradycyjnych uroczystości pogrzebowych na kirgiskiej wsi.
Przyjechaliśmy nocą, nie wiedzieliśmy, co jest wokół. Kiedy wyszłam na zewnątrz, zaparło mi dech w piersiach – powietrze było czyste i klarowne, słońce świeciło jakby z mniejszej odległości, a dokoła były góry. Ośnieżone siedmiotysięczniki dumnie prężyły swe kamienne pożlebione mięśnie. Warto było pokonać tę trasę w nocy by zobaczyć taki poranek. Majestat natury w pełnej krasie. Dopiero po chwili skupiłam uwagę na tym, co było bliżej: chatę otaczali bardzo zajęci ludzie, coś noszono, rozpalano ogniska, stawiano na nich potężne parujące kotły. Oprawiano zabite zwierzęta, gotowano mięso, jakieś placki, szykowano ryż. Po prawej stronie chaty ustawiono w nocy jurtę. Siedzieli przed nią mężczyźni, którzy co jakiś czas wstawali i rozpoczynali śpiewne zawodzenie. Chwilę zajęło nam zorientowanie się w sytuacji. Zgodnie z tradycją kirgiską, od śmierci do pochówku muszą minąć trzy dni. Owinięte w białe płótno zwłoki są umieszczane w specjalnie w tym celu stawianej jurcie – dzieje się tak nawet w dość zurbanizowanych miejscach. Te trzy dni to czas przeznaczony na dotarcie krewnych, nawet z odległych zakątków kraju, na pożegnanie zmarłego i złożenie kondolencji rodzinie. Każdy nowo przybywający jest witany wspólnym rytualnym zawodzeniem.
Audio clip: Adobe Flash Player (version 9 or above) is required to play this audio clip. Download the latest version here. You also need to have JavaScript enabled in your browser.
Czuliśmy się nie na miejscu, wydawało nam się, że przeszkadzamy. Szybko okazało się jednak, że jako goście gostinicy jesteśmy witani przychylnie przez wszystkich. W ciągu trzech dni, które spędziliśmy w chacie, gdzie odbywała się stypa w Sary Tasz, poznaliśmy mnóstwo krewnych zmarłej i polubiliśmy ich, wspólnie z nimi jedliśmy żałobne posiłki. Trudne chwile sprawiają chyba, że nawet obcy z dalekich stron stają się bliscy. Dla nich byliśmy po prostu odskocznią od smutnej rzeczywistości. Kiedy wypytywali nas o Polskę i o nasze, jakże odmienne w niej życie, na ich niesamowicie pobrużdżonych twarzach widać było przelotny uśmiech i ogromną ciekawość.
Zimno dokuczało straszliwie i aby przetrwać od zachodu słońca do momentu, kiedy już można było położyć się spać, chodziliśmy do jadłodajni dla kierowców, gdzie stał piec i można było się zagrzać. Surowy tutejszy klimat sprawia, że uprawa roślin jest możliwa tylko w niewielkim stopniu. Większość ludzi zajmuje się hodowlą zwierząt lub pracuje przy obsłudze przejścia granicznego w Irkesztam. Od 2002 roku, gdy zostało ono otwarte, życie w osadzie stało się odrobinę lżejsze. Chodzą słuchy, że tak naprawdę jej mieszkańcy utrzymują się z udziałów w przemycie opium i haszyszu z Tadżykistanu i Afganistanu, ale nie nam potwierdzać takie rewelacje.
Kiedy nadszedł dzień pochówku zmarłej, kondukt pogrzebowy, złożony jedynie z mężczyzn, bo taka jest tradycja islamska, odprowadził zwłoki na cmentarz. Pożegnaliśmy się i my, obiecując przesłać pod adresem gostinicy zdjęcia wszystkich mieszkańców wioski, którzy w tych dniach dzielnie nam pozowali. Podobno celnicy doszli już do siebie po celebracji swego święta i postanowili otworzyć Kirgistan na świat. Od rana miały ruszyć ciężarówki w kierunku granicy. W miarę szybko udało nam się zatrzymać jedną z nich i ruszyliśmy w dalszą drogę. Do przejścia granicznego pozostało około 90 km i wydawało się nam, że pokonamy tę odległość w dwie godziny. Pomyliliśmy się o trzy godziny, ale jeśli chodzi o mnie, warto było spędzić każdą minutę na tej trasie.
Cóż z tego, że droga była w koszmarnym stanie, że żaden z moich organów wewnętrznych nie był na swoim miejscu po pięciogodzinnym wytrzęsieniu na dziurach, wykrotach, zjazdach i przełomach, że prawie wszystkie zdjęcia wyszły nieostre, bo nie dało się utrzymać aparatu w miarę stabilnie, skoro krajobrazy, jakie widzieliśmy, zapierały dech w piersiach. Wydawało mi się, że już poznałam piękno Kirgizji, przyzwyczaiłam się do widoku stad zwierząt, obozujących nomadów, do przestrzeni aż po horyzont. Ale tu, na południu, wszystko było jeszcze intensywniejsze, dziksze, nietknięte cywilizacją. Wjechaliśmy na bardzo wysoko położony płaskowyż, z którego rozciągał się widok na dziesiątki kilometrów. Nigdy jeszcze nie wiedziałam tak surowego piękna, jakby nieprzeznaczonego dla oczu człowieka, nie na jego miarę. Natura zajmowała się tutaj własnym interesami, do których dopuszczano ewentualnie susły, których mnóstwo widzieliśmy po drodze. Rozległe łagodne wzgórza pokryte trawą, wyglądającą z tej odległości jak miękki mech, a na dalszym planie wystające spoza nich, już pozbawione roślinności góry. I kiedy wydaje się, że to już koniec, trzeba podnieść oczy wyżej i dopiero tam napotkać prawdziwych władców krainy lodu – postrzępione szczyty Pamiru, z których spływają strumienie tworzące szerokie rozlewiska na równinach poniżej. I ani śladu słupów telegraficznych, domów, cywilizacji. Tak jak przed tysiącleciami.
Natura chyba nie chce tu ludzi – w niedalekiej odległości od granicy przejeżdżaliśmy przez osadę Nura. Kilka miesięcy wcześniej została ona zniszczona na skutek silnego trzęsienia ziemi. Zginęło wtedy około 60 osób. Na ruinach domów postawiono już baraki i życie powoli wracało do normy. Pewnie odbudują swe domy, mając nadzieję, że coś takiego nie powtórzy się w najbliższym czasie.
Wreszcie Irkesztam i granica z Chinami. Miasto tymczasowe, trochę jak ze złego snu: szaleje wichura, zza tumanów piachu nie widać wiele, jakieś ponure baraki, obdarte dzieciaki biegające wokół prowizorycznych budynków. Gdzie się podziały kolory Kirgistanu, gdzie rześkość powietrza? Zarzucamy plecaki i na piechotę kierujemy się do prostych zabudowań, gdzie ma odbyć się odprawa. Gdy już znaleźliśmy się po chińskiej stronie i powitały nas zamaskowane, w obawie przed świńską grypą, twarze żołnierzy Państwa Środka, a skanery przesuwały się po naszych tęczówkach, od razu zatęskniliśmy za przyjaznym swojskim Kirgistanem.
Kirgistan miał być tylko przeszkodą w dotarciu do Chin, a okazał się przebogatą oprawą. Zaskoczył nas oszałamiającą przyrodą i niesamowitą życzliwością ludzi. Ja, człowiek mimo wszystko Zachodu, ze wszystkimi konsekwencjami stąd wynikającymi – dystansem do ludzi, zasadą ograniczonego zaufania, czułam się czasem zmieszana ich otwartością i jakby niewinnością. Przypomnieli mi o kilku zapomnianych już w naszym świecie wartościach. Wcześniej marzyłam o Afryce. Od tej pory będę marzyć o Azji Centralnej.